czwartek, 31 sierpnia 2017

A New Wave Of Jazz Serries! Yes, indeed, this is Dirk Serries’ Series!


Jeśli określenie jazz ma dziś jakąkolwiek innowacyjną wartość na europejskiej scenie muzycznej, to trop wyjątkowo żmudnych poszukiwań winien kierować nas do Holandii i Belgii!

Tam bowiem, całkiem niedawno, powołana została do życia seria wydawnicza, której tytuł kusi i prowokuje – Nowa Fala Jazzu.

Za to niecne zdarzenie odpowiada holenderski label Tonefloat, który specjalizuje się w muzyce elektronicznej, drone & dark-ambient i wszelkich awangardowych koligacjach w/w stylistyk. Tamże zresztą od lat publikuje swoje nagrania w podobnej stylistyce, belgijski gitarzysta Dirk Serries. To drugi odpowiedzialny za Nową Falę. To on artystycznie zarządza sublabelem, który pragnie – ciągle prowokując – odświeżać pojęcie jazz. Koniecznie dodać należy, iż jest także podmiotem wykonawczym na każdym wydawnictwie serii.




Katalog A New Wave Of Jazz od jutra oficjalnie liczyć będzie 14 pozycji. Dziś skrzętnie wszystkie je omówimy. Zaczniemy od dwóch najnowszych wydawnictw (po raz pierwszy w historii serii - na płytach kompaktowych!). Potem omówimy kilka płyt, głównie winylowych, z muzyką improwizowaną, w której śmiało doszukać się można jazzowych inspiracji. Zakończymy zaś na omówieniu kilku… kaset magnetofonowych (także winyli!), zawierających muzykę improwizowaną bazującą na rockowej i dark-ambient estetyce, realizowaną przy użyciu wyłącznie żywego instrumentarium.

Nasza dzisiejsza opowieść będzie miała – jak to często na Trybunie bywa – zaburzoną chronologię. Innymi słowy – delektując się kolejnymi płytami z katalogu A New Wave Of Jazz, będziemy na ogół cofać się w czasie!


Quartet, Quintet & … Duo!                                                          

Jeśli ta akurat Fala Jazzu ma być istotnie nowa, jej przybliżenie winniśmy zacząć od pure jazzowej petardy. I tak będzie w istocie – baa, owa petarda będzie pure freejazzowa!

Jest początek lutego bieżącego roku, jesteśmy w Londynie. Jeśli chcemy posłuchać konkretnego free, adres może być tylko jeden – Vortex Club! Na scenie kwartet w składzie: John Dikeman – saksofon tenorowy, Andrew Lisle – perkusja, Dirk Serries – gitara elektryczna i Colin Webster – saksofon altowy i barytonowy. Session One potrwa 36 minut z sekundami. Po krótkiej przerwie na scenę, na Session Two, wkroczy kwintet, który personalnie składać się będzie z kwartetu już zaprezentowanego i elementu uzupełniającego, w osobie Alana Wilkinsona, na saksofonie altowym i barytonowym. Ten epizod potrwa 45 minut z sekundami. Od jutra muzyka z obu setów dostępna będzie w sprzedaży jako Quartet & Quintet Double Vortex (2 CD; anwoj0013, 2017).




Session One.  Armaty na start! Saksofony salutują i ruszają do wysokiego lotu! Towarzyszą im gitarowe sprzężenia i stosunkowo subtelny drumming. Dęciaki nie czekają na zaproszenie, jadą ostro i bez wysiłku wchodzą w bardzo konkretną eskalację... Noise for ever! – krzyczy recenzent, mimo, iż dopiero, co zdążył zasiąść w wygodnym fotelu. Ta muzyka jest krwiście bolesna, ma gwałcić, tarmosić i nie dawać nawet chwili wytchnienia. Raczej nie należy dziś liczyć na brzmieniowe subtelności, których doświadczyć mogliśmy na wcześniejszych płytach tego kwartetu (patrz: dalsza część opowieści). Saksofony rządzą niepodzielnie, choć Serries nie zamierza być mniej dosadny, podobnie Lisle. Free jazzowa erupcja godna każdego skrawka niewielkiego Vortexu. Wybrzmienie pierwszego szczytu zostawia nas w towarzystwie barytonu i perkusji. Ten pierwszy delikatnie zawodzi i skowycze. Powrót Dikemana jest bystry i agresywny. Dirka, równie spektakularny i żywiołowy. Drummer zdaje się być nadmiernie rockowy i nieco ubogi w środki wyrazu, ale w tych okolicznościach nie stanowi to jakiegokolwiek problemu poznawczego. Ekspresyjnie nadąża bowiem za wyczynami kolegów. Serries frazuje nieco w poprzek narracji, rwie struny i nie ma najmniejszego zamiaru ograniczać się do kreowania dołów dla szalejących saksofonistów. To wprowadza intrygujący dysonans w gorejącym tyglu free eskalacji. Saksofony zwinnie reagują i wchodzą w obszar wzajemnych, konwulsyjnych imitacji. Pioruny od prawej do lewej! What a game! – krzyczy recenzent, ale i tak nikt go nie słyszy. Wyciszenie staje się zatem dziejową koniecznością – spore poluzowanie tempa, któremu towarzyszy rozbrajająco skuteczne call & response, zwłaszcza na linii Serries – Webster. Tuż potem, solowa erupcja tego drugiego, przy delikatnym wsparciu perkusji. Wytrawne! Ach ten Webster! – notuje upocony recenzent. Powrót do akcji Dikemana, niczym dobrze dobrana przyprawa. Kolejne wybrzmienie generuje duże pole do popisu dla Serriesa i jego przyczajonej gitary, która śmiało wykorzystuje proambientowe inklinacje. Prawdziwe cudo! Finałowa, pasażowa sekwencja stawia całą płytę o stopień wyżej na skali oceny. Saksofony ruszają na końcową eskalację. Muzycy kompetentni do bólu. Śmiercionośny duet! Cały kwartet jest już całkowicie wybudzony i w zwartym szeregu biegnie ku ostatniej ścieżce tego dysku.

Session Two. Aż trzy armaty na start! W tym dwa barytony! No i ostra gitara, która nie akceptuje drugiego planu. Rozgrzewający się drummer i cztery głowy jadowitego potwora w stanie erupcji. Idiom free jazzu wraca do swoich korzeni i puszcza je z dymem! Eksplozja! Machine Gun – pięćdziesiąt lat później! W okolicach 9 minuty Dikeman wypuszcza się solo. Powrót do kwintetu jest konwulsyjny i zieje ogniem. Serries tym razem posłusznie robi za bas, bo nie ma szans na przebitkę. 12 minuta – pierwsze próby wyhamowania. Dirk rytmizuje swój przekaz i narzuca ów punkt widzenia pozostałym muzykom. Wszyscy są wyjątkowo karni i podłączają się do narracji gitarzysty. Krzyczą, wrzeszczą, wierzgają nogami. Rodzaj silnie upalonego free bluesa, w okolicznościach ciężkiego poranka the day after. Po chwili Dikeman i Lisle zostają sami. Zaskakujące, ale jakże potrzebne katharsis. W tle szumy z gitary. Wejście obu barytonów – depresyjnie piękne! Perkusja drży. Kwintet, niczym ogromny walec drogowy, wdeptuje w ziemię wszelkie ambiwalencje gatunkowe. Soczysty baryton w solowej eskalacji podkreśla emocje na scenie (Alan?). Drugi baryton ma się równie wspaniale. Wyborne pętle Serriesa, lekko cuchnące zdrowym bluesem. Doskonały moment! – zdarte gardło recenzenta ledwie jęczy pod nosem. 27 minuta – gitarzysta ponownie narzuca swoje zdanie, rysując zgrabny rytm. Sytuacja na scenie wydaje się być uporządkowana. Powtórka duetu Dikeman – Lisle nieco przeczy tej tezie. Świetny komentarz barytonu! Dłuższe frazy dęciaków, jako kolejna próba konstruktywnego wyciszenia (jak na ten stan rzeczy). 33 minuta – Serries restartuje swoje ambientowe opowieści. Oniryczność sytuacji podkreślana jest gardłem przez jednego z muzyków. Saksofony znów kleją się do siebie - to najlepsze, co mogą teraz uczynić. Sonore, pojękiwania, palcówki na sucho. Ten stan pozornego wyciszenia nawet lekko … swinguje. Eskalacja saksofonów, to właściwa odpowiedź! Perkusista budzi się do życia. Gitarzysta także jakby gorętszy na gryfie. Urocza ucieczka na finałowy szczyt. Wybrzmienie jest nagłe i zaskakujące.

Po krótkiej, higienicznej przerwie na research uszu, wracamy do nowości Nowej Fali Jazzu wprost z Holandii i Belgii. Także jutro premierę będzie miała płyta Innocent As Virgin Wood (CD; anwoj0014, 2017). Tytuł zagadkowy, nieco kuszący. Podmiotem zaś wykonawczym … małżeństwo – Martina Verhoeven i Dirk Serries. Dziewictwo w tytule nie dotyczy jednak ich stanów miłosnych, a jedynie instrumentów, jakich użyli w trakcie nagrania. Martina po raz pierwszy publicznie zagrała na fortepianie, zaś Dirk na gitarze… akustycznej. Dzieło jednotrakowe (choć w pięciu częściach) potrwa 37 minut. Jesteśmy w Anderlechcie, Sunny Side Studios. Jest kwiecień bieżącego roku.




Akordy piana w pogłosie i pętle na suchym gryfie akustycznego wiosła. Minimalizm jako zasada, konstytucja artystyczna, zwłaszcza po stronie Martiny. Dirk jest nieco baileyowski w reakcjach, ale skrupulatnie zaangażowany, bez nonszalancji, która bywała udziałem jego wielkiego poprzednika. Muzycy brną w spokojnej narracji i tracą dziewictwo bez wychodzenia z łóżka. Cisza – niezwykle ważny aspekt dramaturgiczny tej opowieści. Lepiej mniej, niż więcej, zdają się mówić sobie prosto w oczy. Sporo wyczekiwania, wyczulenia na wzajemnie reakcje małżeńskie. Mnogość powtórzeń i powrotów do zdań raz już wypowiadanych. Czy minimalizm jest tu wyborem artystycznym, czy jedynie obawą przed nieznanym instrumentarium? - pyta skulony w sobie recenzent. Doszukiwać się wpływów Mortona Feldmana, czy po prostu słuchać? Recenzent chętnie zaprowadziłby muzyków na skraj przepaści i przekonał do skoku w nieznane. Narracja trochę w typie Flower, jak u Johna Stevensa i Trevora Wattsa, 45 lat temu. Specyficzne call & response. Martina inspiruje Dirka, Dirk repetuje i przetwarza. Próżno tu szukać zwrotów dramaturgicznych, czy emocji eskalacji. Pozostaje współczesna zaduma nad światem zastanym. Pod koniec tej niedługiej rejestracji muzycy zdają się być odrobinę bardziej rozmowni. Dotąd bowiem sprawiali wrażenie małżeństwa z długoletnim stażem, które nie jest się w stanie niczym siebie zaskakiwać. Teraz kilka udanych imitacji, wspólnych, trafnych decyzji. Gdy Dirk gra swoje i nie czeka na sugestie Martiny, robi się znacznie ciekawiej. Jest wyrazisty, pełnowymiarowy, a recenzent ma wreszcie na czym ucho zawiesić. Uznajmy wspólnie finał tej płyty za jego najlepszy fragment. Mimo ambiwalencji – akustyczna gra Serriesa budzi nadzieję na mnóstwo doskonałej muzyki w przyszłości. Next step? Maybe solo acoustic!


Free improvised, not out of jazz!

Przejdźmy do świata improwizujących winyli! Na początek Kodian Trio i ich debiutancki krążek *) o oczywistym tytule I  (tf168, 2016), zarejestrowany (wykonany) w Soundsdavers’ Studio (Londyn) w październiku 2015 roku. Personalnie przed nami: Andrew Lisle - perkusja, Dirk Serries – gitara elektryczna oraz Colin Webster – saksofon altowy i barytonowy. Pięć odcinków muzycznych, 47 minut.




Pierwszy. Od startu trafia się nam precyzyjna, jazzowa narracja. Stanowczy tembr barytonu, zwinna, błyskotliwa perkusja i gęste, gitarowe frazowanie, które z kocią zręcznością wkleja się w pasaże kreowane przez pozostałe instrumenty. Lisle nie stroni od sonorystycznych eskapad, Serries lubi się pętlić na gryfie (recenzentowi przypomina wręcz … Jamesa Blood Ulmera!), a Webster - w chwilach wyciszenia - świetnie odnajduje się w dźwiękach pozbawionych faktury melodycznej i rytmicznej. Pod koniec tej opowieści, gitarzysta sięga po smyczek (tak to przynajmniej brzmi). Drugi. Ostry, hałaśliwy odcinek. Rockowy, czupurny zgiełk. Emocje bez patosu. Trzeci. Gitara koi nerwy, choć saksofon ma zdanie odrębne. Ponownie improwizacja osadzona w jazzowym idiomie. Serries gra akordami (powykręcanymi, oczywiście). Webster jest szorstki w obyciu, a Lisle ponownie diabelnie błyskotliwy. Gdy numer ma się ku końcowi, świetny saksofon eskaluje się przy drobnej podcierce perkusji. Czwarty. Jakby ciąg dalszy – duo sax-drums w oczekiwaniu na krotochwilną, płynną gitarę. This is noise jazz! - pilnie notuje, ciągle czymś zaskakiwany recenzent. Gęsto, dynamicznie, bez przecinków. Kompatybilne trio! Szemrząca gitara w tle na finał fragmentu. Piąty. Serries i Webster suną powolnymi dronami, każdy dość separatywnie. Po kilku minutach, rezonującym talerzem, przypomina o sobie Lisle. Narracja snuje się po kątach i nie zadaje pytań egzystencjalnych. Muzycy mają się jednak ku końcowej eskalacji, co czynią błyskotliwie, bez zwyczajowej nostalgii i wybrzmiewania na ostatni dźwięk. Z kajetu recenzenta: dużo free jazzowych fraz, mniej ambientu, a Serries nie zawsze w roli głównej.

Jeśli do w/w wspomnianego tria dodamy drugi saksofon, który w dłoniach dzierżył będzie John Dikeman, otrzymamy kwartet, który odpowiedzialny jest za powstanie kolejnej płyty w katalogu serii. Myślę o podwójnym winylu Apparitions (tf166, 2016). Nagranie ponownie wykonano w studiu Soundsavers w Londynie, pół roku wcześniej, w kwietniu 2015 roku. Podmiot wykonawczy zwie się Dikeman/ Lisle/ Serries/ Webster Quartet **) i zupełnie nieprzypadkowo jego najnowsze nagranie otwiera dzisiejszą opowieść, paręnaście akapitów wyżej. Dodajmy, że Dikeman grać będzie na saksofonie tenorowym, zaś Webster na barytonowym (pozostała dwójka, jak wyżej). Cztery strony dwóch czarnych krążków, godzina zegarowa z okładem.




A. Cicha narracja, spokojne pomruki dwóch czujnych dęciaków, talerze w stanie drżenia, gitara szukająca częstotliwości swojego wzmacniacza. Pocałunki w alkowie! Szmer goni szmer, a tajemnica tajemnicę. Delikatna psychodelia na drugim planie, ale rozbrajająco i uczciwie piękna. Saksofony dmą i nie szukają zwady. Narracja ekscytująco narasta. Hałas, jako pozytywny skutek wyjątkowo udanej eskalacji. B. Muzycy znów za punkt wyjścia obierają ciszę. Saksofony tym razem separatywnie – dron w opozycji do melodycznego zaśpiewu. Eskalacja narracji przychodzi szybciej. Psychodeliczny trans dopada nas już w piątej minucie tej strony. Agresywne saksofony, progresywny drumming, more than dark ambient w tle (recenzent w ekstazie!). Konwulsyjne free, który wybrzmiewa w okolicach 9 minuty. Rozpoczyna się panowanie gitarowych dronów, na tle których sam Serries plecie zwinną improwizację na strunach, lekko szarpiąc się z dźwiękiem. Saksofon tenorowy i perkusja mogą już tylko komentować z podziwem. Tu eskalacja jest trochę inna, bardziej soczysta, zdecydowanie pod dyktando Serriesa. Drugi saksofon powraca dopiero po 15 minucie. Emocje w zenicie! Baryton ocieka spermą! Nie on jeden zresztą! C. Solo perkusyjne. Tenor wchodzi hard-bopowo! Baryton na trzeciego. Łapiemy konwulsyjne free. Serries sprzęga się, a kable płoną. Free noise for ever! Dynamika, tempo, krwawe stemple – what ever you want! Heavy dark jazz! – recenzent nie nadąża z notowaniem wrażeń. D. Mikrodzwonki na gryfie, miniflażolety. Solowy, oniryczny, prawdziwie łabędzi taniec gitarzysty. Saksofony wchodzą dużo później i kwilą na boku smutne historie. Jakby rodziło się nowe życie dla tej rejestracji (dodajmy – doskonałe!). Lisle wrzuca trzeci bieg, lewy saksofon buduje wspaniałe tło, prawy dyskutuje, a gitara zakręcona, jak pozytywka, brnie swoim najdoskonalszym tembrem. Zagęszczenie tej narracji smakuje geniuszem twórców. Wyjątkowa płyta! Multigatunkowa improwizacja z Serriesem w roli kluczowego czynnika inspirującego. Na finał znów zostaje sam i czyni cuda!

Nie mamy chwili na odpoczynek, albowiem przed nami kolejna perła w katalogu Nowej Fali Jazzu – trio Dirka Serriesa (gitara elektryczna), Martiny Verhoeven (kontrabas) i Colina Webstera (tym razem saksofon tenorowy). Czarny krążek zwie się Cinepalace (tf156, 2015), a zawiera nagranie koncertowe z … Cinépalace, Kortrijk (Belgia), z maja 2015 roku - jeden trak o długości 45 minut.




Introdukcja jest płynna, ale niezwykle spokojna. Kontrabas podaje dźwięki z samego dołu, przy użyciu smyczka. Saksofon intensywnie szumi, a gitara plumka strunami i lekko się sprzęga. Minimalizm wysokich lotów. Tendencje transowe widoczne gołym okiem! Serries ucieka w oniryzm godny wczesnego Sonic Youth i pieści kostką chłodne jeszcze struny. Rezonuje.Verhoeven silnie znaczy swą obecność i przypomina najlepszy sound Benjamina Duboca. W okolicach 10 minuty zaczyna się prawdziwy spektakl. Saksofon sonoryzuje na potęgę, gitara wierci dziurę w skale (doskonałe! – krzyczy recenzent). Muzycy zaplątani w pajęczynie pomysłów, trzech nieco separatywnych, a jednak niezwykle kompatybilnych narracji. Z akustycznego punktu widzenia – zjawiskowo! Po 18 minucie muzycy eskalują swoje poczynania na scenie. Konwencja minimalistyczna doskonałe służy Websterowi. Serries ma ją w genach, a Verhoeven na pewno na smyku! Hałas po 22 minucie dramaturgicznie uzasadniony. Kosmiczna synergia i niepoliczalne pokłady muzycznej empatii determinują muzykę tria. Po 27 minucie wybrzmienie… Martina znów rządzi, ma piękne, niemal barokowe, głębokie brzmienie. Zostaje prawie sama na scenie. Panowie ledwie akcentują swoją obecność. Od 32 minuty saksofon brnie sonorystycznie, kontrabas repetuje, a gitara onirycznie pętli się wokół siebie, jak tylko ona w rękach Dirka potrafi (a potem hałasuje na rockowy wręcz sposób). Komentarze Colina i Martiny zwalają z nóg recenzenta. Sugestia finalizacji koncertu tylko wzmaga zaangażowanie muzyków. Martina zrywa podłogę, a partnerzy potulnie kleją się do kontrabasowej kontrybucji. Jej solowe wykończenie doskonałego koncertu warte jest kilku wysokobudżetowych nobli z dowolnej dziedziny. Być może najlepsza płyta w katalogu!

Na osi czasu cofamy się o pół roku z okładem. Grudzień 2014 roku, jesteśmy w White Noise Studio (co za nazwa!), w holenderskim Winterswijk. Małżeństwo Verhoeven - Serries wciąż jest z nami. Dołącza para muzyków, wspólnie uprawiających mocne granie w formacji Dead Neanderthals (co za nazwa!) - René Aquarius na perkusji i Otto Kokke na saksofonach. Podmiot wykonawczy określają jako Fantoom, zaś 38 minutową, jednotrakową rejestrację, dystrybuowaną oczywiście na czarnym krążku, postanawiają nazwać Sluimer (tf155, 2015).




Od pierwszej sekundy tego niezwykłego spektaklu dźwiękowego kontrabas Martiny dokonuje cudów! Dźwięki dobywane smyczkiem wprost z piekielnych otchłani, brzmią mięsiście i barokowo. Są delikatnie zabrudzone, dzięki czemu smakują jeszcze lepiej. W ten ultra tembr kontrabasu wplata się dronowa, wielowymiarowa ekspozycja gitarowa, tuż za nią piskliwy saksofon w bardzo wysokim rejestrze i perkusja, która znaczy teren i wbija słupy graniczne. Talerze rezonują. Pachnie ponadgatunkowym majstersztykiem! Post-industrial, post-ambient, post-minimal acoustic drone! Recenzent mnoży skojarzenia, a głowa płonie mu z nadmiaru emocji (choć narracja wije się, jak upasiony wąż po kilku posiłkach). Martina nieustannie zdziera skórę ze strun. Wciąż gra nieodkrytą sonatę Bacha i krwawi obficie, choć ma zdecydowanie płodny dzień. Dirk w głębokiej rzece, po samą szyję, bez możliwości powrotu. Ta pozornie spokojna improwizacja systematycznie eskaluje się (z kajetu recenzenta: kolejna najlepsza płyta w katalogu, jeśli to semantycznie ma ręce i nogi). Rene od czasu do czasu sugeruje proste, rockowe rozwiązania perkusyjne, ale w tym niebywałym tyglu wrażeń, to doskonały dramaturgicznie zabieg! Kolejny być może dowód na to, że we współczesnej improwizacji multigatunkowe doświadczenia muzyków są niezbywalnym atutem i potrafią wykreować wartość dodaną.

W połowie tej wspaniałej podróży Martina, choć wciąż eskaluje na boku, potrafi soczyście w wklejać się w drony generowane przez gitarę i saksofon. Genialna dominacja trwających pasaży. Perkusja nieustannie tyczy swój szlak i funkcjonuje trochę na zasadzie kontrapunktu dla pozostałej trójki muzyków. Eskalacja w rozkwicie. Trudno wskazać personalnie lidera tych wydarzeń, ale z pewnością najwięcej wnosi tu szalona kontrabasistka, która nie przestaje prowokować swoich mężczyzn (tym, który najdobitniej reaguje w tym akurat momencie jest Otto na saksofonie). Crazy game! Po 25 minucie muzycy sugerują sobie wzajemnie krok w kierunku wybrzmiewania, ale są tak naładowani energetycznie, że proces idzie cokolwiek opornie (Martina w stanie orgazmu permanentnego!). Motorniczym spięć energetycznych zdaje się być w perspektywie całości Rene i jego czupurna, pyskata perkusja. Samoeskalująca się maszyna improwizacyjna! Gdy w końcu dojdzie już do wybrzmiewania finałowego – zjawisko jest niebywale urocze, repetytywne i brutalnie precyzyjne. Stopa wygłasza mowę końcową (jakże by inaczej!), a saksofon czyni lekki zaśpiew na ostatni już dźwięk! Genialne nagranie!

Ufff….. w ramach studzenia emocji posłuchamy duetu, który jednak… wcale nie będzie ich pozbawiony. Baa! Znów się zagotujemy! W lipcu 2014 roku, w studio Sunny Side w Anderlechcie (Bruksela), spotkali się dwaj przyjaciele – John Dikeman na saksofonach i Dirk Serries na gitarze elektrycznej (plus efekty!). Ich 48 minutowa opowieść w czterech częściach zyskała tytuł Cult Exposure (tf143, 2015) i pomieściła się na dwóch stronach czarnego krążka.




Jeden. Saksofonista zaczyna bardzo jazzowo, niebanalnie i stosunkowo agresywnie. Pikantnie, altowo z silnym przydechem. Gitara, szeroką płaszczyzną dźwięku, podłącza się po około 150 sekundach. Drąży skałę, sprzęga się i brnie do przodu w dość majestatycznym tempie, w nieco rockowej estetyce. John robi swoje i skupia się na snuciu dobrej opowieści. Popada w rozliczne autoeskalacje, które nie trwają jednak długo. Dirk skwierczy, chętny jest do wycieczek w kierunku krwistej psychodelii. Lubi dronizować, nawarstwiać się sound by sound. Urocze! Drugi. Mikrodźwięki, spokojne, separatywne ekspozycje obu muzyków. Serries onirycznie mutuje dźwięki, zwinnie repetując. Saksofon - dość słodki i aluzyjny. Zagęszczenie narracji odbywa się poprzez intensyfikowanie zjawisk fonicznych. Gitara multiplikuje się, a saksofon dmie w coraz wyższych rejestrach. W zakresie tempa, ten drugi gra dwa razy więcej dźwięków w jednostce czasu niż ten pierwszy, ale jako duet idą zwartym, równym krokiem. Spowolnienie jest wyjątkowo trafione. Ambient uroczych popaprańców! Trzeci. Szczypta sonore na tle ledwie sugerowanego dark ambient, wprost z gryfu ognistej gitary. Improwizacja narasta niezwykle powoli. Ale już od 6 minuty panowanie muzyków nad emocjami słuchacza jest 100%-owe. Muzyka lepi się i dronizuje. Po 13 minucie saksofon, jak mucha, wpada w plastry miodu, które rozpływają się po strunach gitary. Ballada nadmiernie potępionych układa nas do snu, który nigdy nie nadejdzie. Wonderful! Czwarty. Powrót pierwszego tematu (przynajmniej jeśli chodzi o tytuł). Gitara rzeźbi na dużym pogłosie, ale bardzo strzeliście. Saksofon plecie pikantne historie o niewierności. Emocje finału tego nagrania mają intensywność wrzasku strącanych do lochu. Sprawiedliwość triumfuje, równie wyraziście, jak wyjątkowe są dźwięki Cult Exposure.

Trzy miesiące później, w październiku 2014 roku, duet Dikeman & Serries koncertuje w belgijskim Charleroi. Biorą sobie na trzeciego perkusistę Teuna Verbruggena. Rejestrują koncert Live At Le Vecteur. Ukazuje się on na kasecie magnetofonowej (tf147, 2015). Trzy tytuły, dwa traki i niewiele ponad 32 minuty muzyki.




Pierwszy/drugi. Pikantny free jazz na saksofon tenorowy i bystry zestaw perkusyjny. Serries wchodzi do gry dopiero w czwartej minucie i uspokaja emocje chłopaków nobliwym i precyzyjnym ambientem. Baa, nawet ich ucisza! Wracają ukorzeni i pięknie wklejają się w gitarowe pasaże o bardzo repetytywnym charakterze. Saksofon po chwili zaczyna stawiać ostre stemple i atrakcyjnie dynamizuje sytuację na scenie. Perkusista nie zamierza pozostawać w tle i także dokłada do ognia. Pętle gitarzysty zaczynają zataczać coraz szersze kręgi. Wybrzmienie jest perfekcyjnie zwinne! Trzeci. Drobne, elektroakustyczne macanki całej trójki, tylko, że gitara ma tu rozmiary słonia. Zostaje sama i drży złowieszczo. Drummer wchodzi na bezczelnego i radzi sobie celująco. Nieco onieśmielony saksofonista też ma konkretny plan na przetrwanie w rodzącej się eskalacji (urocza ekspozycja! – krzyczy recenzent wbity w podłogę). Konstruktywny, progresywny, ustrukturyzowany hałas godny prawdziwych mistrzów! Finalizacja płyty realizuje się na tle dobrego drummingu, zaś ostatni dźwięk jest udziałem Dikemana.


Let’s rock and go dark!

Na początku był Yodok. A dokładnie duet norwesko-szwedzki w składzie: tubista Kristoffer Lo i perkusista Tomas Järmyr. Na przełomie lat zerowych i pierwszych tego stulecia poczynili oni kilka wydawnictw płytowych w estetyce dalece multigatunkowej, z odpowiednią wszakże dawką improwizacji. Po pewnym czasie do muzyków dołączył Dirk Serries, co stało się elementem konstytuującym powstanie formacji Yodok III.

Historia tego wątku w twórczości belgijskiego gitarzysty miała swój edytorski początek dokładnie pięć lat temu. Kończyły się właśnie letnie wakacje, gdy w norweskim Athletic Sound Studio w Halden, trzej w/w muzycy spotkali się, by zarejestrować swój pierwszy album. Ukazał się on w winylowej edycji A New Wave of Jazz, bez tytułu, czyli jako Yodok III (tf138, 2014). Zawiera dwie rozbudowane ekspozycje dźwiękowe, trwające 47 minut.




Nim nasze uszy zatopią się w niebywałej muzyce Yodok III, odrobina komentarza w zakresie instrumentarium, wykorzystywanego przez muzyków. Trzy absolutnie żywe instrumenty: gitara elektryczna, tuba (zamiennie lub razem z flugabone – specyficznym dęciakiem, będącym czymś pomiędzy tubą, a trąbką) i perkusja. Muzycy w procesie generowania dźwięków korzystają z licznych amplifikacji, natomiast nie używają jakiejkolwiek elektroniki.

Dźwięki, jakie docierają do nas w trakcie każdej płyty Yodok III, zaczynają się w plastycznej ciszy, z której niezwykle powoli wyłaniają się barwy, struktury i trwające pasaże foniczne. Na ogół, efekty działań gitarzysty oraz tubisty docierają do nas środkowym pasmem, tworząc spójny, nierzadko zupełnie nierozłączny wielodźwięk. Wokół niego pracuje drummer z pełnym zestawem perkusyjnym. Jego gra często podlega eskalacji, ma rockowy posmak i wrzuca do yodokowego tygla prawdziwie emocjonalny ferment. Bardzo często wchodzi do gry nawet po kilkunastu minutach i wkleja się w kosmiczny dron, wygenerowany wcześniej przez partnerów. Muzyka płynie wolno, bardzo szerokim korytem, z nieodwracalną mocy. Stałym elementem dramaturgicznym jest tu repetycja, ciągłe powracanie do fraz zagranych już wcześniej. Plama na plamie, dźwięk na dźwięku. Muzyka, która rozkwita z minuty na minutę, w bardzo nieśpiesznym tempie. Stanowi swoisty fenomen brzmieniowy żywych, amplifikowanych dźwięków i tajemniczych efektów. Ilustracyjna, post-rockowa perkusja nadaje je odpowiedni drive i niezbywalną moc. Ta opowieść foniczna trwa, a paradoks muzyki angielskiego AMM, choć w dalece odmiennej stylistyce, ma tu niespodziewanie rację bytu. Improwizacja odbywa się poprzez zmieniającą się barwę brzmienia i modulowanie natężenia dźwięku.

Tu, w trakcie debiutanckiego nagrania, drummer na dobre wchodzi do gry dopiero w 15 minucie i wtłacza się energicznie w background Serriesa i Lo, prawdziwie ambientowy, post-elektroniczny, post-rockowy. Ta niebywała plama dźwiękowa, od czasu do czasu, pokazuje nowy kolor, nową barwę, a cała zatopiona jest w mutującym się pogłosie. Jeśli skupiony słuchacz zanurzy głowę w niezaprzeczalnej urodzie tej muzyki (trans! mantra!), to straci już wszelkie szanse, a także ochotę, na jakąkolwiek drogę powrotną.

Każda kolejna pieśń Yodok III jest jakby wchodzeniem ciągle do tej samej rzeki, ale wszyscy świetnie wiemy, że żadna rzeka nigdy nie jest taka sama. Baa, jest zupełnie inna niż chwilę temu, inna, niż rzeki w okolicy. Ta prosta, piękna muzyka pełna jest paradoksów. Nie stroni od melodii i harmonii, kipi rockowymi emocjami i ma niebywałą, oniryczną i plastyczną głębię. Moc oczyszczającej psychodelii i niejednoznaczności. Każde powtórzenie w procesie żmudnej narracji jest jakby napoczynaniem innej historii. Tu, w trakcie drugiego fragmentu, drummer dla odmiany jest z nami od pierwszej sekundy. Gra marsza, podczas gdy gitara i tuba, tudzież flugabone, płynną wytrawnymi pasażami, delikatnie, ale systematycznie eskalując się. Ta muzyka w każdej swej edycji zawiera długą introdukcję, istotne rozwinięcie, które ma dramaturgiczny szczyt i wielominutowe wybrzmiewanie, aż do stanu całkowitej ciszy. Repetytywny minimalizm Yodok III ma niezwykle bogatą fakturę, niczym Wielka Orkiestra Londyńskich Improwizatorów w trakcie koncertu jubileuszowego.




Gdy sięgniemy po kolejne studyjne nagranie Yodok III (podwójny winyl The Sky Flashes The Great Sea Yearns; tf144, 2015) ***), zarejestrowane w Anderlechcie, w czerwcu 2014 roku, natrafimy dla bliźniaczą muzykę, ale delikatnie rozwarstwioną w czasie. Dziewięćdziesiąt minut, cztery strony winyla, daje ciekawą, dodatkową porcję czasoprzestrzeni, która sprawia, iż muzyka jest jakby bardziej monumentalna i delikatnie spowolniona (orkiestracja godna Mahlera, chciałoby się rzec). Długa płyta, z długimi introdukcjami, pełna brzmieniowych i aranżacyjnych niuansów. Tu drummer, na pierwszej stronie, wchodzi po 11 minucie, gdy partnerzy są już soczyście upaleni i brną w nieskończoność dźwiękowej tekstury. Armia nuworyszy współczesnej elektroniki nie byłaby w stanie stworzyć tak onirycznej ściany dźwięków, jak czynią to Serries i Lo. Narracja na stronie pierwszej, na finał galopuje już wprost z piekła do nieba! Na stronie drugiej spotkamy przykład absolutnie zwartej i jednowymiarowej struktury muzyki, granej przez gitarzystę i tubistę – prawdziwie symfoniczny dron. Cześć trzecia dostarcza moc subtelnych, mgławych i niejednoznacznych ekspozycji perkusyjnych. To Järmyr jest tu prowodyrem i kreatorem. Muzyka jest pozornie senna, potrafi przywoływać w pamięci nawet This Mortal Coil sprzed 35 lat, choć podszytą niepokojem godnym każdego odcinka Twin Peaks! Elektroakustyczny szelest drummera tworzy bazę, na której budowany jest improwizowany ambient gitary i tuby. To kolejny przykład na to, że muzyka Yodok III zaczyna się repetytywną melodią, a kończy egzystencjalnym krzykiem. Czwarta strona ponownie zaczyna się w rękach perkusisty. Barwna, wielowymiarowa opowieść, którą bierze w swoje ręce gitarzysta i niczym król Midas czyni nieśmiertelną. Im więcej razy słuchasz tej muzyki, tym więcej odnajdujesz różnic i zaskakujących odmienności. Jeśli masz dużo czasu, by zakochać się w niej, jeśli lubisz poznawać nowe dźwięki step by step, to jest płyta właśnie dla Ciebie!




Uzupełnieniem dyskografii Yodok III, w ramach serii Nowej Fali Jazzu, są dwie kasety, zawierające muzykę koncertową. Pierwsza z nich zarejestrowana została w Norwegii (październik 2013) i jest dostępna pod tytułem Live At Dokkhuset, Trondheim (tf148, 2015; dwa traki, 60 min). Druga zaś powstała w Belgii (czerwiec 2014) i nosi tytuł Live At De Singer Rijkevorsel (tf149, 2015; dwa traki, 63 min). Gdybym miał opisać jej zawartość, nie angażując na dłużej Czytelnika, zaproponowałbym opcję kopiuj wklej opisu nagrań studyjnych. Wejdź do tej rzeki, a poznasz prawdę! ****).




W ramach uzupełnienia opowieści o Yodok III, winniśmy – na sam już koniec tej opowieści – pochylić się nad dwoma wydawnictwami formacji The Void Of Expansion, które dopełniają czternaście pozycji katalogi serii. To duet Dirka Serriesa i Kristoffera Lo, czyli dwie-trzecie Yodok III. Zarejestrowane i wydane zostały do tej pory dwa spotkania, które miały miejsce dzień po dniu, w lutym 2014 roku. Najpierw muzycy koncertowali, potem zaś odbyli przemiłe spotkanie w studiu.




Efekt foniczny tej drugiej okoliczności dostępny jest na winylu Ashes and Blues (tf139, 2014; trzy fragmenty, 40 min). Gitara Serriesa gra tu pełniejszym soundem i nieco ostrzej niż ma to miejsce na płytach Yodok III. Także inaczej zachowuje się perkusista, który jest w grze od pierwszej sekundy rejestracji. Struktura samej muzyki jest bardzo podobna, ale zdarzenia akustyczne następują tu jakby szybciej. Narracja jest gęsta, dotkliwa, pełna brudu i zgiełku na gryfie gitary. Jakby Yodok III podniesiony do drugiej, a chwilami nawet trzeciej potęgi. Od ciszy do wrzasku, od muskania strun i membran po ogniste eskalacje. Gitara wciąż w estetyce trwającego dark-ambient. Rockowa psychodelia, to z kolei dobry kierunek myślenia dla zagubionego recenzenta. Trzy kilkunastominutowe perełki improwizacji, podobne do siebie, jak krople wody, ale niebywałej urody, pełne repetycji i ciągłych powrotów. Utrwalanie, niezapominanie, wieczność.

Koncert Live At De Singer Rijkevorsel z 2014 roku (kaseta, tf150, 2015; trzy tytuły, 53 min) przynosi trochę niespodziewanie, bardziej spokojną muzykę. Więcej tu nostalgii, zadumy i wyczekiwania na ruchy współpartnera. Nie brakuje skromnych ekscesów sonorystycznych perkusisty. Klimatycznie, transowo, bez przecinków i znaków zapytania. Emocje ubrane w improwizacyjne czarne płaszcze do samej ziemi.




Wszystkie wydawnictwa A New Wave Of Jazz ukazują się w limitowanych nakładach: CD – 300 sztuk, winyl – 240 sztuk, kaseta zaś 120 sztuk. Wszystkie są one dostępne do odsłuchu i zakupu na stronie bandcamp.


*) Kodian Trio – już po opisywanym tu krążku – wydał także Live At Paradox (cd-r) i Volt/ Pletterij (kaseta). Obie pozycji są dostępne w katalogu Raw Tonk Records.

**) Dokładnie w tym samym miesiącu, tenże sam kwartet zarejestrował nagranie dostępne na cd-r Live At Cafe Oto (Raw Tonk Records).

***) Oba wydawnictwa winylowe Yodok III mają, jako jedyne w katalogu serii, status out of print. Szczęśliwie są one obecnie dostępne na CD w ramach reedycji. Box zawiera trzy dyski. Wydał Tonefloat Records, ale już poza serią (tf178, 2016).


****) Najnowsze nagrania Yodok III ukazały się już poza serią NWOJ. Koncert z roku 2015, możemy poznać biorąc do ręki CD Legion of Radiance – Live At Dokkhuset (Consouling Sounds, 2016). Ubiegłoroczny zaś koncert grupy posłuchać możemy na CD/LP The Mountain Of Void – Live At Roadburn 2016 (Tonefloat Records, 2016). Z pewnością przyjdzie czas, by także nad nimi recenzencko się pochylić.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz